#1 2012-03-11 18:48:59

Lazareth

Generał Armii (Wygnany nad-wampir)

Zarejestrowany: 2011-12-23
Posty: 218
Orientacja: Hetero
Zdolności: Hipnoz., Niewid., Czyt. w myśl

Północna Łuna - na podstawie książek A. Sapkowskiego

Opowiadanie jest osadzone w świecie Andrzeja Sapkowskiego znanego z Wiedźmina. Ludzie rządzą całym kontynentem. Przybyli tu wieki temu zniewalając efly, krasnoludy i inne rasy, zamykając je w gettach, prześladując. Niektóre z nich postanowiły walczyć o wolność, znani są pod nazwą Wiewiórek lub Scoia'tael. Cały kontynent podzielony jest na kilka części, znana, ciągnie się od Wielkiego Oceanu do wielkiego pasma Gór Sinych, to co jest za górami jest nieznane, wiadomo jedynie że są tam tropikalne krainy takie jak Zerrikania. Większością znanego świata rządzi Imperium Nilfgaardu rządzone przez cesarza, z silną armią. Resztę, północ, stanowią wolne królestwa Nordlingów.
Opowiadanie napisane przeze mnie przybliża losy Sheadera, młodego Scoia'tael, przywódcy jednego z komand grasujących w Królestwach Północy.


Rozdział I


Północna granica Verden.

Trakt był dobry, zbudowany jeszcze przed pierwszą wojną z Nilfgaardem. Przy ważniejszych miejscach wyłożony kamieniem. Co jakiś czas spotkać można było karczmę w której można było zjeść, wypić, wymienić konie, odpocząć czy nasłuchać się nowin. Zbliżało się Lennas, miejscowe święto toteż na trakcie powinno być mnóstwo chłopstwa i kupców, jak co roku.
Tego roku było jednak inaczej...
Drogą szedł duży pochód, kilku konnych w środku, jedna kareta, dwa wozy, z tyłu i z przodu piechota. Onaczenia na tarczach i szatach wskazywały na to że wchodzą oni w skład Verdeńskiej armii, a sądząc po ich liczebności i dobrym stanie sprzętu, byli na usługach kogoś zamożnego.
Jeden z konnych dotychczas jadący z tyłu karety podjechał kłusem do jeźdzća w pozłacanej kolczudze, niebieskim płaszczu i ze zwisającym u rycerskiego, nabijanego srebnymi guzami pasa mieczem z odobną wysadzaną rubinami i szafirami rękojeścią.
-Panie, wybacz ale ludzie i konie są zmęczeni...zatrzymajmy się, niedaleko stąd jest karczma.- Powiedział ten który nadjechał z tyłu.
-Nonsens- Odpowiedział osobnik w złotej kolczudze -Przejedziemy przez Las Trymborski, za lasem jest Trymbork, tam odpoczniemy. A z tamtąd już rzut oszczepem do Verden.
-Z całym szacunkiem panie baronie...ale zmierzcha się, a jakiś czas temu widziano w okolicy Trymborku Wiewiórki...ponoć wybiły cały zbrojny tabor z Brugge...
-Bruggeńscy kupcy zawsze żałowali złota na zbrojnych do obrony.- Ziewnął baron -Nie rozpaczaj Tessen, ot i już las, jeszcze mila i zobaczymy mury Trymborku. Lepiej zobacz czy z baronową i moją córką wszystko w porządku.
-Ech...rozkaz waszej miłości.- Rzekł Tessen i odjechał w kierunku karety. Koń zatańczył, odwrócił się przodem do kierunku marszu. Jeździec zapukał do drzwiczek. Po chwili otworzyły się, baronowa, starsza kobieta w czarnej szacie i futrze tego samego koloru spała oparta o szkarłatne poduszki, naprzeciw niej siedziała baronówna. Była to młoda dziewczyna, zaledwie szesnastoletnia. Miała włosy koloru ciemnego blondu, przeplatane złotym. Była ładna, rysy twarzy iście arystokratyczne, blade lico i przenikliwie niebieskie oczy, wpatrzone były w chawtowaną jej drobnymi dłońmi chustę. Dziewczyna zdawała się pochłonięta chawtowaniem, na jej twarzy jednak widać było smutek.
-Pani.- Rzekł miękko młodzieniec na koniu przykładając pięść do swej piersi, tak jak salutowali wszyscy na Północy. -Czy wszystko w porządku?
-Tak...nie...nic nie jest w porządku...- Powiedziała, na chustę na jej kolanach spadły dwie krople łez.
-Ależ pani...czemuż płaczesz? Co się stało, powiedz, proszę.
-A jak myślisz? Jadę...jadę jak klacz na targowisko, będę pokazywana, oglądana jak wystawiona na sprzedaż...i tak będzie! W końcu kupi mnie jakiś prostak...który nawet nie będzie mnie kochał...- Powiedziała szlochając, zakryła twarz w dłoniach - Wybacz...wybacz, nie chciałam...
-Pani...proszę, nie płacz...- Wyciągnął zza szaty niewielką, białą chustę która miała mu służyć do czyszczenia broni, nie była jednak używana więc żołnierz uznał że nada się aby otrzeć łzy baronównej. -Wszystko co nowe wydaje się na początku złe, nie wiesz jeszcze co będzie cię czekać więc się boisz. To normalne. Mogę ci obiecać pani, nie będzie tak źle jak myślisz...- "Będzie...będzie tak. Tak zawsze było i będzie. Taki jest los szlacheckich dzieci..." pomyślał młodzieniec podając jej chustę. - Proszę, nie płacz już. Jesteśmy już w lesie Trymborskim, niedługo dojedziemy do miasta. Z tamtąd już niedaleko do Verden.
Dziewczyna wzięła chustę do rąk i wytarła łzy z twarzy.
-Dziękuję ci rycerzu...pocieszyłeś mnie. Jak cię zwą?
-Jestem Tyssen pani, nie jestem jednak rycerzem...nie jestem nawet giermkiem...nie jestem nawet szlachcicem...jestem tylko prostym mieszczaninem który zapragnął zostać kimś więcej.- Westchnął
-TYSSEN!!! GDZIE TY JESTEŚ DO CIĘŻKIEJ CHOLERY?!- Dało się słyszeć z przodu pochodu.
-Ekhm...wybacz pani...muszę już iść... - Mimo protestu baronównej którego nawet nie usłyszał do końca jeździec zamknął drzwi karety i pojechał kłusem do barona.
-Jestem panie...- Powiedział niepewnie.
-Jesteś...jeszcze raz przyłapię cię na zbyt długiej rozmowie z moją córką i karzę cię wybatożyć! Nie można jej teraz mącić w głowie! Ona ma wyjść za mąż.- Odpowiedział gniewnie możnowładca.
Przez następne pół godziny podróż upłynęła w milczeniu. Po jakimś czasie Tyssen usłyszał szelest w krzakach, trakt przechodził teraz przez niewielki wąwóz. Młodzieniec nerwowo przełknął ślinę.
-Panie...jesteś pewien że Wiewiórki nas nie zaatakują?
-Ile razy mam ci mówić?! TUTAJ NIE MA ŻADNYCH WIEWIÓREK!- Wrzasnął baron, w tym samym momencie dał się słyszeć cichy świst i charkot szlachcica. Z jego piersi wystawała ciemna strzała z prążkowanymi piórami. Tyssen wrzasnął, dobył miecza. To samo zrobili wszyscy z pochodu, wszyscy oprócz woźnicy który z ciężkim balastem w hajdawerach zeskoczył z kozła karety i zaczął w rozkroku umykać. To wszystko stało się w ułamku sekundy. Dziesiątki strzał zaświstały w powietrzu zatapiając się w ciałach kolejnych Verdeńskich żołdaków. Elfów nie było nigdzie widać. Ludzie padali jeden po drugim. Tyssen zeskoczył z konia, ukrył się za karetą, chciał otworzyć drzwi, nie zdąrzył. Elfia strzała wbiła mu się w prawe ramie i utkwiła w karecie. Młodzieniec wrzasnął. Jego towarzysze oraz służący siedzący na wozach, leżeli teraz na ziemi brocząc krwią, z każdego z nich sterczało kilka strzał.
Tyssen szarpnął się, przeszył go ból. Znowu krzyknął. Usłyszał za nim czyjeś kroki. Przymknął oczy czekając na uderzenie stali. To jednak nie nastąpiło. Ktoś za nim złapał go za włosy i szarpnął w tył. Żołnierz krzyknął na cały wąwóz. Został uwolniony, strzała jednak nadal tkwiła w drzwiach wozu. Płacząc trzymał się za krwawiące ramię.
-Esste...szlag...muszę mówić w tym świńskim języku...- Dał się słyszeć głos za nim. Był spokojny, wyrachowany, w jego głębi można było usłyszeć jednak również radość, nienawiść i rządzę mordu. - Dokąd jechaliście, kim jesteście i kogo wieziecie.- Spytał elf odwracając młodzieńca twarzą do siebie.
Tyssen przyjżał się swojemu oprawcy. Był mniej więcej w jego wieku, miał 17, może 18 lat. Miał ciemno-brązowe włosy opadające na ramiona, na nich zobaczyć można było czarną chustę na której z kolei widniała futrzana czapka, takie jakie noszą szlachcice z Kaedwen i Koviru daleko na północy, ozdobiona czaplimi piórami. Od prawej górnej części czoła, pionowo w dół aż do szczęki ciągnęła się paskudna szrama szpecąca typową, kształtną, przystojną elfią twarz. Zielone oczy, również typowe dla eflów patrzyły na człowieka przebijając go spojrzeniem na wylot. Elf nosił zielono-czarną szatę przepasaną kilkoma pasami z błyszczącej brązowej skóry, gdzieniegdzie ubrudzoną błotem i poprzetykaną liśćmi dla kamuflarzu. Wysokie, czarne buty ze srebrnymi klamrami, oraz wilczą delię na plecach zapiętą złotym łańcuchem. Osobnik ten był bezsprzecznie elfem i należał do Scoia-tael, to jest do elfich bojowników walczących o wolność dla nieludzi. Na jego plecach wisiał przypasany do któregoś z pasów, piękny, czarny, chaftowany złotą nicią w piękne wzory kołczan na łuk wraz z kieszenią na strzały. Łuk również był niczego sobie, wykonany z czarnej wierzby, najlepszego surowca na łuk, kompozytowy, długi, musiał mieć okrutną siłę. U pasa zwisały dwie typowe elfie messery bez pochw, z ozdobnymi rękojeściami.
Elf nie był zwykłym Scoia-tael, na pewno był przywódcą tego komanda. Nie było to jednak zwykłe komando! Elf ten był chudy, ale nie wychudzony, bogaty strój i broń...liczebność komanda...śmiałość z jaką zaatakowali szlachecki orszak...i herby pokonanych przypięte do pasa przewieszonego na wskroś piersi oraz sam wygląd bandyty świadczyły tylko o jednym...Żołądek podszedł Tyssenowi do gardła. Ów Elf...to był Sheader Feowett zwany srebrnym wilkiem...postrach ludzi. Znany w Verden, Temerii, Brugge, Kerack, Cidaris Sodden i Keadwen ze swojego okrucieństwa. Chłopak był już pewien śmierci...postanowił jednak iść w zaparte.
-Nie twoja sprawa kpie...- Powiedział do elfa, z powagi słów jednak niewiele wyszło z powodu załamania się głosu żołnierza.
-Ha! Patrzcie go jaki hardy!- Krzyknął elf do swoich towarzyszy którzy łupili właśnie wozy z jedzieniem i kosztownościami. - Nie chcesz nam pomóc...szkoda, może darowałbym ci życie, wiec jednak że i tak się tego dowiemy, zginiesz na marne.- Tu zwrócił się do dwóch innych Elfów którzy zdzierali kolczugę z jednego z trupów. - Antre' sheash ean caed en sparle dem - Rzekł w śpiewnym, elfim języku. Elfy wzięły Tyssena pod boki i zaczęły ciągnąć za wzgórze. Młodzieniec wiedział że zbliża się koniec. Wykrzyknął więc: - Itrillo! Ratuj się! Uciekajcie! Ty psie ty [cenzura] ty parszywy...- Nie dokończył. Sheader podbiegł do niego wydobywając messer, lekką elfią szablę, i zamachnąwszy się, jednym, szybkim cięciem odrąbał Tyssenowi głowę.
Sheader dyszał wściekły. Szybko jednak opanował się, wypił łyk okowity, poprawił pas i podszedł do karety otwierając drzwi.
-Witam drogie panie, tutaj kończy się wasza podróż.- Uśmiechnął się promiennie spoglądając na baronówną. Dziewczyna była sparaliżowana ze strachu w przeciwieństwie do swojej matki która zaczęła się szarpać i kopać jednego z elfów który chciał wyciągnąć ją z pojazdu. W końcu udało się to, zaciągnęto ją za wąwóz. Itrilla nie widziała co zrobiły z nią elfy, domyślała się jednak tego ponieważ usłyszała pojedyńczy krzyk i dwa świsty przecinanego powietrza. Sheader nie wyciągał jej siłą, podał jej rękę pomagając wyjść z karety.
- Nie bój się, nie zabiję cię. Nie jestem dzikusem tak jak mniemają o mnie ludzie.- Znów się uśmiechnął.
-Z..za...zabiłeś moich rodziców...moją służbę...zabiłeś...zabiłeś Tyssena...- Powiedziała ze strachem w głosie.
-Hm...narzyczony? Wybacz. Ale sądząc po waszych zwyczajach, jesteś szlachecką córką a więc wybrano dla ciebie kogoś kto i tak nie będzie cię kochał, a ty jesteś tylko kartą przetargową. Jak klacz na targowisku.
Dziewczyna oniemiała...Elf myślał tak jak ona. Z jednej strony wymordował jej rodzinę...z drugiej jednak uwolnił od życia którego nigdy nie chciała wieść i od rodziny dla której była jedynie narzędziem, w dodatku źle traktowanym...
-Co ze mną zrobisz?- Powiedziała już spokojniej.
-Cóż, na razie wezmę cię ze sobą, potem zobaczymy, może wypuszczę? Daję ci słowo że nie zabiję cię, i będę traktował cię na tyle dobrze na ile jest to możliwe. My, Scoia-tael jak sama wiesz uważani przez was za terrorystów, za zarazę którą należy wyplenić, za wrzód na życi mówiąc prościej, musimy się ukrywać, walczyć o każdy kęs jedzenia, musimy zdobyć wszystko sami a nasze możliwości są bardzo ograniczone. Teraz na przykład jedziemy do Aedirn, tam zaszyjemy się przez jakiś czas.
-No cóż...nie mam wyboru...ale to daleko...
-Spokojnie, znamy skróty. Dojdziemy tam w ciągu kilku dni, poza tym mamy konie.
W tym momencie z tyłu wąwozu nadjechało kilku konnych elfów razem z nie obsadzonymi końmi.
-Jedziemy do naszej kryjówki w Mahakamie, dojedziemy tam najpóźniej jutro, odpoczniemy i ruszamy dalej, na wschód.- Rzekł do dziewczyny wsadzając ją na konia, on sam wskoczył po niej i złapał za wodze. Pobegli galopem w las. Itrilli trudno było się utrzymać, objęła więc swojego porywacza w pasie.
Zaszło słońce.


The Bird of the Hermes is my name
Eeating my wings to make me tame

Offline

 

#2 2012-03-11 18:49:23

Lazareth

Generał Armii (Wygnany nad-wampir)

Zarejestrowany: 2011-12-23
Posty: 218
Orientacja: Hetero
Zdolności: Hipnoz., Niewid., Czyt. w myśl

Re: Północna Łuna - na podstawie książek A. Sapkowskiego

// Sory że pod postem ale tak będzie chyba będzie czytelniej. //

Rozdział II


Pogranicze Mahakamu i Sodden.

Nastał świt. Itrilla bezwładnie spała w siodle, wciąż trzymając się Sheadera. Obudziły ją dopiero krople zimnej wody spadające na jej twarz oraz szum rzeki. Obudziła się mrużąc oczy. Rozejrzała się wokół. Przekraczali jakąś rzekę. Przypomniały jej się wczorajsze wydarzenia. Poprawiła się w siodle.
-Gdzie jesteśmy? - Spytała.
-Przechodzimy przez Trave. Za kilka godzin dojedziemy do Carbon, jeśli nie spotkamy żadnego ludzkiego patrolu ani kolejnej nagonki z Temerii to przejdziemy podziemnymi krasnoludzkimi tunelami do mojej kryjówki. Odpoczniemy tam i ruszymy do Aedirn.
-Czemu do Aedirn? Tam teraz niebezpieczne, bunty chłopskie, bandyci, Wiewió...- Urwała.
Elf uśmiechnął się.
-W Aedirn będziemy bezpieczni jak nigdzie indziej. Od czasów wojny z Kaedwen ludzie w Aedirn mają do nas więcej szacunku. Z bandytami sobie poradzimy, jest nas dwadzieścioro. A wyjaśniać ci czemu inni Scoia'tael nas nie zaatakują chyba ci nie muszę.
-Panie Sheader?
-Mów mi po prostu Sheader, słucham.
-Jestem...głodna...
-Wszyscy jesteśmy. - Westchnął -Nie mogłem wziąść wszystkich waszych zapasów, spowalniałyby nas. - Sięgnął do torby przy siodle, wyciągnął zawiniątko. - Proszę, na razie zjedz to. Zanim dojedziemy do Carbonu zatrzymamy się jeszcze w jakiejś kotlinie na popas. Ale uważaj, teraz szlak będzie trudniejszy, Mahakam to w większości góry.
Wjechali na wąską, górską dróżkę. Po kilku godzinach zjechali po łagodnym zboczu gdzie znaleźli trawiastą kotlinę otoczoną górami. Idealne miejsce na postój dla Scoia'tael.
Z koni zdjęto siodła i oporządzenie, pozwolono im się wytażać i zjeść trochę trawy. Elfy usiadły w kręgu na wilczych i niedźwiedzich derkach i zaczęły jeść oraz gotować to czego normalnie zjeść by się nie dało, do garnka z wodą wrzucono podeszwę skórzanych butów, trochę surowego mięsa, liście, trawę, grzyby i marchew. Resztę, suszone mięso, chleb, sałatę, kukurydzę, gruszki i jabłka zjedzono od razu popijając wódką. Sheader i Itrilla jedli dalej, w cieniu niewielkiego zagajnika.
-Czemu zostałeś Scoia'tael?- Niepewnie spytała dziewczyna.
-Tak chciałem. Miałem dość waszego ludzkiego wyzysku, waszego barbarzyństwa...miałem dość krzywd jakie wyrządziliście mojemu ludowi, chciałem go obronić, chciałem przywrócić mu cząstkę dawnej chwały...- Powiedział spoglądając w niebo. -A ty? Czemu zostałaś szlachcianką?
-Bardzo śmieszne.- Odparła z wyżutem. - Nie ja wybrałam sobie takie życie..."
-Ale mogłaś je zmienić.- Powiedział sięgając po manierkę z okowitą. - Wolałabyś pojechać tam, wyjść za jakiegoś szlachetkę, urodzić mu trójkę dzieci i do końca życia siedzieć w ciemnym zamku? Jako po prostu narzędzie do zapewnienia ciągłości rodu, i zaspokajania potrzeb mężczyzny dla którego byłabyś tylko rzeczą, przedmiotem, czy zacząć życie od nowa, sama decydując o swoim losie?
Dziewczyna była zaskoczona elokwencją elfa, od dziecka nasłuchała się opowieści o ich barbarzyństwie, dzikości i braku wykształcenia.
-Ale gdzie znaleźć miejsce gdzie kobieta może decydować sama za siebie?- Spytała wzdychając. Postanowiła ostrożnie zaspokoić ciekawość. - Kim byli twoi rodzice?-
Sheader zdawał się zaskoczony i zakłopotany pytaniem. Wbił wzrok w ziemię.
-Aedirn, Lyria, Ellander. Tam mogłabyś sama decydować o swoim losie, przy odrobinie rozsądku i szczęścia.- Powiedział zdając się pomijać drugie pytanie. W końcu jednak odpowiedział na nie. -Moja matka była półelfką z Dol Blathanna. Pewnego dnia postanowiła uciec od ludzi którzy traktowali ją jak niewolnicę. Przystąpiła do niewielkiego komanda które ruszyło na zachód, do Temerii. Tak...w żadnym z królestw północy nie jest tak ciężko przeżyć elfom jak w Temerii...może jeszcze w Rivii...komando zostało wybite, przeżyła tylko moja matka. Uciekała przez tygodnie aż w końcu natknęła się na komando mojego ojca. Zabrał ją ze sobą, za Jarugę, do Nilfgaardu. Tam cesarz wydał rozporządzenie głoszące że każdy elf który wstąpi do Nilfgaardziej armii zyska amnestię zbrodni, ochronę i prawa, oraz w zamian za pomoc w nadchodzącej wojnie z Nordlingami powołane zostanie nowe, wolne państwo elfów. Ojciec wstąpił do brygady Vrihedd...- Zacisnął zęby. Itrilla żałowała że spytała o to. Była jednak zdziwiona że elf otworzył się przed nią i opowiadał to.
-Nie mów...znam tą historię...przykro mi...- Usiadła obok młodzieńca kładąc rękę na jego ramieniu.
-W porządku...my też nie jesteśmy święci, paliliśmy wioski, wyrzynaliśmy bezbronnych ludzi...powinniśmy wiedzieć że wam nie powinno się ufać...że byliśmy tylko Nilfgaardzim narzędziem które po wojnie sprzedało nas Nordlingom za cenę pokoju...
-Nie wszyscy ludzie są tacy...
-Tak...może masz rację...ty...ty taka nie jesteś.- Spojrzał jej w oczy. Itrilla drgnęła na widok tego spojrzenia. Mimowolnie zaczęli się do siebie zbliżać. Ich usta już miały się zetknąć gdy scenę przerwał biegnący w ich stronę elf z komanda Sheadera.
-Zaczekaj, to mój podkomendny, i przyjaciel.- Powiedział do dziewczyny po czym wstał i krzyknął do zbliżającego się: - Esste! Co się stało przyjacielu?
-En naev'de dh'oine aen evall a glean.
-A d'yaebl aep arse!- Przeklnął po elfiemu. - HANSE!!! - Krzyknął na obozujących.
-Co się dzieje?!- Odkrzyknęła przerażona Itrilla.
-Jacyś ludzie jadą tu doliną.- Odrzekł zdenerwowany. -Nie możemy sobie pozwolić na wykrycie. Posłuchaj, pojedziesz z Esste do kryjówki na granicy z Aedirn, w razie potrzeby pojedziecie bez nas, jeśli będziesz chciała, Esste da ci mój mieszek złota, jakieś ubrania i konia, i odstawi do Vengerbergu...nie, do Vergen, tam będziesz bezpieczna. Jeśli nie, będziesz mogła pojechać z nimi do naszego obozu nad Pontarem, ale to długa droga...przedtem jednak poczekacie w kryjówce na granicy. Jeśli nie wrócę za trzy dni, pojedziecie beze mnie.
-Nie! Sheader, jedź z nami!
-Muszę ich zatrzymać, a w większej grupie łatwiej będzie nas wykryć.- Odwrócił się do elfów - Evall!
Natychmiast podano mu konia. Itrillę musiano wsadzać prawie siłą. Zanim się rozjechali nadjechała do niego.
-Obiecaj że wrócisz...
-Czemu? Jestem tylko elfem.
-Sheader...- Z tyłu dały się słyszeć okrzyki ponaglenia. -Sheader, kocham cię.- Natychmiast po powiedzeniu tego dziewczyna pogalopowała do reszty Scoia'tael. NIedługo potem zniknęli za górskim masywem. Młodzieniec poprawił miecze, wziął wodze do rąk, i ruszył na spotkanie ludzi ze swoimi dziesięcioma towarzyszami.


The Bird of the Hermes is my name
Eeating my wings to make me tame

Offline

 

#3 2012-03-11 21:23:16

Lazareth

Generał Armii (Wygnany nad-wampir)

Zarejestrowany: 2011-12-23
Posty: 218
Orientacja: Hetero
Zdolności: Hipnoz., Niewid., Czyt. w myśl

Re: Północna Łuna - na podstawie książek A. Sapkowskiego

Rozdział 3


Wschodnie masywy Mahakamu.

Sheader odetchnął z ulgą. Ludzie wprawdzie byli konno, byli uzbrojeni, i było ich dziewięciu, ale okazało się że byli to zaledwie szesnastoletni i siedemnastoletni podrostkowie, którzy Redańską modą uciekają z domów swoich bogatych rodziców, biorą konia, broń i pieniądze, i odjeżdżają w świat. Sprawiają sobie wymyślne, nowomodne fryzury, dziwne, wielobarwne stroje, ozdobną, lecz w walce nadającą się do co najwyżej oślepienia przeciwnika swoim blaskiem, broń która i tak łamie się na byle zerdzewiałym, żołnierskim ostrzu. Ich pierwszym celem jest zebranie znajomych, drugim - burdele, picie na umór, gwałcenie eflek i szydzenie z nieludzi. Uwielbiają też oczywiście organizować różnorakie rozruby w karczmach, a jeśli posuną się za daleko ofiarowują swoją pomoc przy następnym pogromie nieludzi.
Taką właśnie grupę elf miał przed oczyma. W dole, na niewielkiej dróżce jechało dziewięciu smarkaczy, w fantazyjnych ubraniach i fryzurach. Żartowali, śmiali się i pili gorzałkę z bukłaków. Sądząc po ich pijańskich wrzaskach jechali szukać elfów. Cóż, znajdą ich. W mgnieniu oka dwóch z nich spadło z koni a z ich gardeł obficie lała się czerwona posoka wywołana celnymi strzałami w szyje. Sheader błyskawicznie dobył swoich dwóch mieczy i zeskoczył na dół wraz z kilkoma towarzyszami którzy również dobyli swoich elfich szabel. Smarkacze, jak to smarkacze, również dobyli swoich mieczy z tandetnej stali i z dzikim wrzaskiem rzucili się na Scoia'tael ufając swojemu kunsztowi szermierczemu.
Problemem było jednak to, że na tym kunszcie absolutnie się nie znali.
Ten który podbiegł najbliżej, w farbowanej na czerwono fryzurze i tego samego koloru kaftanie padł na wskroś trafiony na odlew dwoma cięciami elfich messer. Następny, w długich dredach i zielonym płaszczu, rzucił się na Sheadera, za nim stał kolejny agresor atakujący pozłacanym czekanem. Elf odbił uderzenie miecza osobnika w dredach i ciął go z góry rozcinając czoło i odcinają kilka dredów, drugim mieczem odrąbał rękę ściskającą złoty czekan. Odsunąwszy trupa w zielonym płaszczu i dobijając płaczącego jak niemowle po porodzie podrostka z odciętą ręką, Sheader zobaczył że pozostali uciekają, nie mieli jednak gdzie uciekać, po chwili leżeli już na trakcie ze sterczącymi z pleców prążkowanymi strzałami. Przerwacając trupy i rozchlapując wylaną krew elf zbliżył się do jedynego który przeżył, chłopaka w żółto-czarnym kaftanie z wymalowanym na płaszczu złotym słońcem na czarnym tle - symbolem Niflgaardu który wciskał się pod trupa własnego konia, szlochając przy tym jak dziecko. Sheader złapał go za kark jak nieposłuszne kocię i postawił na nogi.
-Kim jesteś i dokąd jechaliście?- Spytał spokojnie podbierając się o swój miecz.
-N...n...n...nazywaaa...m się...ę...Hedric...je-je-jechaliśmymymy do kokokokokotliny Sebbbbbberrr...mieliśmy za-za-zabić elfy u-u-uciekające prze-e-ed popopopogromem...
-Przestań się jąkać jakbyś co dopiero poznał ludzką mowę! - Powiedział spluwając przy słowie "ludzką". -Jeśli mi wszystko powiesz to MOŻE cię oszczędzę.- Zaświecił mu klingą messery w oczy.
-M...m...m..m...- Powiedział chłopak po czym rozpłakał się. Elf odwrócił się do niego plecami, przeniósł wzrok na swoich towarzyszy, już miał powiedzieć aby dali mu coś do picia i uspokoili gdy nagle poczuł przeszywający ból w prawym boku. Dotknął tego miejsca, poczuł sztylet, na szczęście wbity dość płytko, wyrwał go z rany i wbił w gardło przerażonego człowieka. Kopniakiem strącił go w przepaść i opadł na zroszony krwią trakt. Scoia'tael natychmiast przybiegli mu pomóc. Szybko między dwoma końmi przewieszono derkę, utworzono z niej kokon i wsadzono do niego Sheadera. Przykryto wilczym futrem uprzednio przytykając do rany szerokie liście nasączone spirytusem a następnie obwiązano sznurem, aby opatrunek się nie obsuwał, i żeby zatamować krwawienie. Nie dbając o trupy i łupy elfy wsiadły na konie i pojechali jak najszybciej w stronę granicy z Aedirn.

Tymczasem elfy Esste i Itrilla coraz bardziej zbliżały się do kryjówki. Itrilla podjechała do Esste jadącego z przodu. Elf był czarnowłosy, z niebieskimi oczami. Nosił czerwoną opaskę na głowie i, taką jak większość elfów, zielono-brązową szatę przetykaną liścmi oraz płaszcz z futra czarnego niedźwiedzia. Jego rysy twarzy przypominały Sheadera, był tak samo przystojny, jednak nie miał szpecącej twarz blizny a jego niebieskie oczy miały w sobie coś co przyciągało dziewczynę. Itrilla zrównała się z nim.
-Jesteś przyjacielem Sheadera?- Spytała niepewnie.
-Jestem.- Uśmiechnął się. - Mogę być też twoim jeśli chcesz.
Dziewczyna odpowiedziała mu uśmiechem, zarumieniła się.
-Nie mam nic przeciwko. Jak się poznaliście?
-Cóż...- Widać było że eflowi nie wsmak było pytanie. -To było jakiś czas temu kiedy uciekałem do Brokilonu przed Keracką nagonką na elfy, kiedyś żyłem w Mariborze, w Temerii, w elfim geccie. Cóż, zginąłbym gdyby nie odnalazł mnie Sheader, zawdzięczam mu życie, w zamian więc ofiarowuję mu przyjaźń i lojalność. - Ziewnął.
- Rozumiem...jaki piękny! - Zachwyciła się dziewczyna widząc przewieszony przez dwie góry most stojący przed nimi. Miał on piękne, lecz nieco zatarte rzeźby przedstawiające gryfy, smoki i elfy. Był to jeden ze starych reliktów kiedy tymi ziemiami władali jeszcze Aen'Seidh.
-Tak...piękny, tak jak ty lilith. - Powiedział, dziewczyna nie znała Starzej Mowy, nie wiedziała co znaczy lilith, zarumieniła się jednak znowu. Wjechali na most. Wszystko było dobrze...do czasu kiedy po środku most nie zaczął pękać. Wszyscy na przedzie skoczyli galopem, zdążyli, jednak trzy elfy jadące z tyłu, wioząc ostatnie zapasy jedzenia runęły w przepaść z dzikim wrzaskiem i kwikiem koni.
-A d'yaebl aep arse! - Przeklnął Esste i zaczął tłuc śnieg rękoma.
-Co się stało Esste? - Ostrożnie spytała dziewczyna.
-Straciliśmy całe nasze zapasy! W naszej kryjówce nie ma nic do jedzenia, a o tej porze roku nie znajdziemy nic na tych górskich pustkowiach!- Wrzasnął. Po chwili uspokoił się. - Musimy jechać jak najszybciej, u podnóża tych gór jest wioska, jeśli zobaczą trupy, a zobaczą na pewno, ludzie wyślą na nas nagonkę. Im szybciej dojedziemy do granicy tym lepiej. Wsiadaj. - Oddział wsiadł na konie i pognał galopem w stronę Aedirn.
Dwa dni później oddział Esste dojechał na miejsce. Kryjówka była po prostu dużą, ośnieżoną grotą położoną z dala od widoku ludzi. W środku były duże zapasy odzieży, broni, strzał i kilka beczek piwa. Jedzenia nie było. Scoia'tael od zawsze brakowało jedzenia, wszyscy byli wychudzeni, chorzy, a często nawet umierający z braku jedzenia. Temu komandu wiodło się dobrze, zwykle zdołali coś upolować, zawsze mieli w jukach przy koniach torby z jedzeniem, jednak owe torby przepadły.
Elfy rozlokowały się do swoich miejsc spania. Największa grota, należąca do Sheadara została tymczasowo zajęta przez Esste. z racji tego że Itrilla nie miała gdzie spać, Elf zaofiarował jej miejsce w tejże komnacie razem z nim. Dziewczyna wstydziła się, nawet jeśli miała nie wchodzić do łoża Esste, to spała z nim w jednym "pokoju", było to dla niej bardzo krępujące.
Minął tydzień, Sheadera nie było widać, chcieli jechać dalej, do Aedirn, jednak lawiny uniemożliwiły to. Zostali uwięzieni w grocie i pobliskich szczytach, gdzie i tak nie było nic do jedzenia. Pierwszego dnia ugotowano zupę z liści z ubrań, pasów, rzemyków i butów oraz stopionego śniegu i piwa. Wkrótce jednak okazało się że większość beczek była otwarta, część pusta, a w części pływały martwe szczury. Szczury upieczono razem z piwem. Tak jedzenia starczyło im na dwa dni. Po tygodniu i trzech dniach od kiedy przybyli do jaskini, zapanował już głód trudny do zniesienia. Dla Itrilli, która nie przywykła do takiego głodu, był on szczególnie silny. Pewnej nocy przyczołgała się z trudem do łoża Esste.
-Esste...jestem głodna...tak bardzo głodna...nie wytrzymam już...nie pozwól mi umrzeć...proszę...ja już nie wytrzymam dłużej...daj mi jeśc...zrobię wszystko...- Wyszeptała. Elf uśmiechnął się, wyszedł do jednej z mniejszych grot. Nie było go jakiś czas, dziewczyna pomyślała że elf po prostu odmówił jej pomocy, i nie mając już siły wrócić na swoje posłanie, zasnęła tak jak stała, z nogami na ziemi a rękami i głową na futrach na których spał Esste. Wkrótce jednak wrócił trzymając kawał pieczonego mięsa...Itrilli zdawało się...że mięso to wygląda jak czyjaś ręka...była jednak zbyt głodna by myśleć, dziko rzuciła się na kawał mięsa rwąc go na sztuki, wkrótce zostały po niej jedynie kości, które dziwnie przypominały jej ludzkie kości...nadal była jednak oszołomiona, kręciło jej się w głowie a brzuch bolał od zbyt nagle zjedzonej potrawy. Elf rozpiął pas.
-Co...robisz?- powiedziała dziewczyna.
-Powiedziałaś że zrobisz wszystko.- Esste rzucił ją na łoże i zaczął brutalnie rozdzierać na niej ubranie, poddała się, nie miała sił, była zmęczona.

Sheader rzężąc trzymał się za ramię, widział już jaskinię w której była jego kryjówka. Jego oddział został złapany przez ludzką, tym razem regularną i liczniejszą, nagonkę. Cały został wybity. Jedynie on, ranny, przeżył. Opierając się na szabli doszedł do wejścia. Uśmiechnął się. Teraz będzie na niego czekać ciepłe jedzenie, wygodne futra i Itrilla...tak, chciał z nią poważnie porozmawiać. On chyba też coś do niej czuł. Nie chciał nikogo obudzić, elfy wyglądały na dziwnie zmęczone. Wszedł więc do swojej komnaty. Dochodziły z tamtąd jęki i sapanie. Pchnął prowizoryczne drzwi zbite z kilku nieocheblowanych desek. Oniemiał. Tamci jakby nie zwrócili na niego uwagi. Sheader dobył swojego zakrzywionego, zerrikańskiego sztyletu. Rzucił go. Wbił się aż po rękojeść w kręgosłub jego byłego przyjaciela. Krew wypłynęła mu z ust plamiąc dziewczynę i futra. Opadł do tyłu kopiąc łoże. Sheader zajrzał mu w oczy. Wydobył messerę, sięgnął ostrzem między jego nogi i szybkim ruchem ostrza pozbawił go męskości. Dziki wrzask obudził wszystkich, łącznie z Itrillą która siedziała teraz na łożu okrywając się czerwonym od krwi futrem. Była przerażona. Sheader zaciągnął żywego jeszcze Esste na oczach komanda przed grotę i zrzucił go w otchłań. Jego kroki kiedy wracał do jaskini chlupotały o rozlaną po podłodze krew. Z obnażoną klingą stał teraz przed łkającą dziewczyną.
-Wybacz...wybacz...byłam głodna...przepraszam...
-Wynoś się.- Powiedział elf z obłędem w oczach.
Dziewczyna wzięła strzępy swoich ubrań i futro i zbliżyła się do niego.
-Błagam...ja nie wiedziałam co robie...byłam głodna...
-Powiedziałem, wynoś się, chyba że chcesz skończyć tak jak on. - Podniósł okrwawioną szablę na wysokość jej wzroku. Dziewczyna rozpłakała się i wybiegła zawinięta w futro z jaskini. Sheader upadł na posadzkę. Stracił przytomność, z ran wypłynęła krew.


The Bird of the Hermes is my name
Eeating my wings to make me tame

Offline

 

Stopka forum

RSS
Powered by PunBB
© Copyright 2002–2008 PunBB
Polityka cookies - Wersja Lo-Fi


Darmowe Forum | Ciekawe Fora | Darmowe Fora
www.aurora-forum.pun.pl www.odrodzeni-cabal.pun.pl www.gastrofaza.pun.pl www.zsz3los.pun.pl www.klubymotocyklowe.pun.pl